+1
ineedadollar 30 maja 2017 18:09
Wspaniała kultura, bogata tradycja i gościnność wyróżnia mieszkańców, którzy w swoim kraju, pięknym od gór do morza, lubią biesiadować i raczyć się winem. Tak literatura podróżnicza przedstawia Gruzinów i Gruzję, chociaż sami wolą kiedy ich kraj nazywa się „Sakartwelo”. Pojechaliśmy sprawdzić czy to prawda, że każdy znajdzie tam swój kawałek raju.

Nie będę ukrywał – zakochałem się w Gruzji. Chociaż skłamałbym pisząc, że to miłość od pierwszego wejrzenia. To raczej trudna relacja, do której dojrzewałem z każdą spędzoną tam godziną. Na lotnisku w Kutaisi opuściłem samolot, mając w głowie obraz Gruzji ukształtowany przez książki i reportaże. Oczekiwałem wiele, być może zbyt wiele, ale gdzie jak nie tam głodny świata człowiek ma się poczuć jak w raju? Oczywiście byłbym naiwny myśląc, że na powitanie kilku mieszkańców rzuci mi się na szyję w braterskim uścisku, a na wieść, że przyleciałem z Polski zostanę zaproszony na całonocną suprę (gruzińską ucztę). Niemniej do beczki gruzińskiego miodu wpadło kilka kropli dziegciu.

W Gruzji jeszcze przed odwiedzeniem tego kraju urzekły mnie fantastyczne toasty i legendy, które miejscowi lubią opowiadać. Moja ulubiona, zarazem najpowszechniejsza dotyczy najstarszych dziejów państwa. Przytoczę ją w bardzo swobodnej interpretacji:

Bóg, po tym gdy stworzył Świat zebrał wszystkie narody i oznajmił, że sprawiedliwie podzieli Ziemię i każdy naród otrzyma na niej swoje miejsce. W czasie gdy wszystkie narody w kolejce oczekiwały na najlepszy skrawek Ziemi, Gruzini postanowili oddać się zabawie ucztując na cześć Stwórcy. Gdy zorientowali się, że Bóg podzielił już wszystkie ziemie, pełni pokory powiedzieli Stwórcy, że pili wino i biesiadowali ku Jego czci. Bóg zamyślił się i powiedział: Podzieliłem już całą Ziemię – lecz po chwili namysłu dodał – ale najpiękniejszy zakątek postanowiłem zatrzymać dla siebie. Niech stanie się Waszym domem, żyjcie w nim tak szczęśliwie jak żyliście do tej pory.

Kiczowate Batumi

Po czterech godzinach lotu, o godzinie 3:40, sam nie wiem czy jeszcze w nocy czy już nad ranem lądujemy w Gruzji. Na lotnisku odbieramy darmowy starter do telefonu, po czym szybko zajmujemy miejsce w minibusie, który po trzech godzinach zawozi nas do Batumi. Znajdujemy się zaledwie 17 kilometrów od granicy z Turcją.

Stolica Adżarii wita nas ostrym, porannym słońcem, chłodnym wiatrem i… pustkami. Na ulicach widać głównie bezpańskie psy, trochę rzadziej na horyzoncie pojawia się człowiek. Od czasu kiedy Filipinki śpiewały o herbacianych polach, Batumi całkowicie się zmieniło. O obecnych tam pół wieku temu plantacjach herbaty dziś nikt już nie pamięta. Miasto jest pełne kontrastów, trochę tak jakby mieszkańcy nie mogli się zdecydować czy chcą żyć w wesołym miasteczku, kurorcie czy zabytkowym, nadczarnomorskim porcie.



Centrum od kilkunastu lat przechodzi proces rewitalizacji, stając się miejscem nowoczesnym i dostosowanym do oczekiwań turystów z zachodu. Trzeba przyznać, że starania dają wymierny sukces. Dużo pomników, rzeźb, instalacji artystycznych i nowoczesnych budynków czyni wprawdzie lekki chaos, który wczasowicze zdają się jednak cenić. Większość atrakcji skoncentrowana jest w bezpośrednim sąsiedztwie portu. Tu możemy zacząć spacer nadmorską promenadą, czy podziwiać ruchomą instalację Ali i Nino. Rzeźba nawiązuje do powieści Lwa Nussimbauma o miłości dwojga ludzi z krytycznie różnych światów: azerskiego muzułmanina Aliego i gruzińskiej chrześcijanki z książęcej rodziny – Nino. Rodzina, religia i obyczaje stają na drodze zakochanym. Figury składające się na ruchomą rzeźbę wciąż się mijają zostawiając w człowieku poczucie niesprawiedliwości.



Nieopodal pomnika Ali i Nino znajduje się Fontanna Czaczy. To osobliwa wieżyczka z fontannami, przy których zainstalowane są dystrybutory rozlewające darmową czaczę. Dla niewtajemniczonych jest to gruziński winiak o mocy co najmniej 40%. Niestety czacza została już tylko w nazwie, a my pierwszy raz spróbujemy gruzińskiego specjału w zupełnie innych okolicznościach.

W pobliżu znajduje się także Wieża Alfabetu, która przypomina nam, że pismo gruzińskie jest jednym z 14 używanych obecnie i posługują się nim wyłącznie Gruzini. Błądząc alejkami, wśród zabytkowych kamienic trafiamy do lokalnej winiarni. Zamawiamy po lampce domowego wina, siadając na dwóch krzesłach przed wejściem. Sprzedawca słysząc naszą rozmowę pyta czy jesteśmy Polakami, po czym z uśmiechem opowiada, że jego matka pochodzi z Polski. Wino regeneruje siły, więc ruszamy w dalszą drogę.



Wieżowce w centrum miasta robią wrażenie przede wszystkim z dalszej perspektywy. Wsiadamy, więc do marszrutki, którą jedziemy w kierunku ogrodu botanicznego, znajdującego się na wzgórzu Mcwane Koncchi. Na miejscu roztacza się subtropikalna zieleń, a w oddali widać piękną panoramę Batumi. Spacer po ogrodzie zajmuje ponad godzinę, a kolejne pół spędzamy na poszukiwaniu najbliższego przystanku autobusowego. Ustalamy kierunek na Batuimi, łapiemy marszrutkę i siadamy. Kierowca nic sobie z tego nie robi, że część pasażerów nie ma miejsc siedzących i rozpoczyna się słynna gruzińska jazda. W skrócie polega to na łamaniu wszystkich istniejących przepisów oraz trąbieniu na powitanie, ostrzeżenie, pozdrowienie i przeprosiny. Wysiadamy na miękkich nogach w centrum. Krótki spacer do hostelu, drzemka.



Ostatnie klisze z Batumi to zakup biletów na jutrzejszy pociąg do Tbilisi, wieczorny spacer jednym z najdłuższych bulwarów na świecie i powrót miejskim autobusem do hostelu.

-Jesteście z Polski? – Pyta po rosyjsku pasażer. Zaczynam żałować, że w szkole wybrałem język niemiecki, szansa na pogawędkę ogranicza się do krótkiej wymiany uprzejmości.



Wysmakowane Tbilisi

Następnego dnia trochę niewyspani zgarniamy się z hostelu o 6 rano. Dzwonię po New Yorker Batumi Taxi. Przed drogą kierowca trzykrotnie się żegna i zawozi nas na dworzec kolejowy. Bilet, podobnie jak podczas jazdy koleją rosyjską, pokazuje się konduktorowi przed wejściem do pociągu. Kolej wyrusza punktualnie, chociaż na miejsce dojeżdżamy z niemal godzinnym opóźnieniem. Nieco zbyt długą podróż rekompensują widoki za oknem. Powiedzieć, że są spektakularne to jak nazwać „Krzyk” Muncha dziełem pospolitym. Zieleń drzew, błękit rzek, urwiska, góry i wioski. To prawdziwy raj na ziemi.

Wysiadamy na dworcu w Tbilisi. Głodni, zmęczeni, ale przede wszystkim ciekawi miasta. Szybki meldunek w hostelu, prysznic i ruszamy zwiedzać. Tbilisi położone jest nad rzeką Kurą wokół zjawiskowych gór. Malownicze usytuowanie w połączeniu z bajkową architekturą przenosi nas w całkiem inny wymiar. Kolejką linową wybieramy się na wzgórze w okolice pomnika Matki Gruzji. Na miejscu można swobodnie podziwiać panoramę miasta. Stare kamienice, wąskie uliczki, a w oddali Sobór Trójcy Świętej. Widać też znajdujący się w centrum miasta most nad Kurą, który mieszkańcy Tbilisi zwykli pieszczotliwie nazywać „podpaską”.





W centrum miasta mijamy liczne restauracje, bary i sklepy z pamiątkami. Niestety wyobrażenie, że Tbilisi to nieskażone masową turystyką miasto należy włożyć między bajki. Prawda jest taka, że stolica Gruzji w wielu miejscach upodabnia się do Europy Zachodniej. Naganiacze, drobni handlarze w kramikach z pamiątkami, uliczni sprzedawcy świeżych soków dowodzą potężnej siły globalizacji. Turyści mają swoje oczekiwania, do których Gruzini zaczynają się dostosowywać. Rzecz jak najbardziej naturalna.

Po południu robimy niezbędne zakupy, głównie prowiant, który przyda się następnego dnia, podczas wypadu do Kazbegi. Słońce jest nieubłagane. Moja twarz powoli nabiera koloru flagi obowiązującej w Gruzji latach 1990-2004. W kilku miejscach przyszło mi pytać o krem z filtrem do opalania. W aptece pani proponuje mi samoopalacz, za który uprzejmie aczkolwiek stanowczo dziękuję. W lokalnym supermarkecie nie ma kremu z filtrem. Jest za to pani pracująca za kasą, która rozpoznaje język polski. Ojczystą mową zaskarbiamy sobie jej sympatię. Wykazuje się inwencją i przygotowuje mi kartkę, na której zapisuje w gruzińskim alfabecie, że potrzebny mi krem z filtrem o średniej mocy. Na migi pokazuje gdzie powinienem pójść z kartką. Udaję się do wskazanego sklepu z kosmetykami, gdzie na widok mojej kartki ekspedientka wybucha śmiechem. Krem kupiony.

Wieczorem wybieramy się do pubu „Warszawa”. Lokal założył Polak, który dowiódł, że knajpy typu „Pijalnia wódki i piwa” znajdą klientów nawet daleko od Polski. Zamawiamy czaczę. Zagaduje nas siedzący przy stole barowym młody chłopak. Pyta czy wypijemy z nim za Stalina. Kiedy odmawiamy stwierdza:



-Macie rację, Stalin był najgorszym rodzajem ścierwa, które wydała Gruzja. Nienawidzę Stalina. -Siedzący obok Gruzini wtórują mu, kiwając głowami
-Napijecie się ze mną za Lecha Kaczyńskiego? – próbuje po raz drugi. Tym razem odmówić nie wypada. Kaczyński jest w Gruzji traktowany jak bohater narodowy. To on podczas wojny z Rosją w 2008 roku zorganizował wyjazd pięciu prezydentów Europy Środkowej, w celu poparcia Gruzinów. Czacza pali w gardło, a nasi rozmówcy pijani w sztok skaczą z tematu na temat. Wychodzimy z „Warszawy” i pozwalamy sobie na nocny spacer po ulicach Tbilisi. Po godzinie, tym razem w knajpie z kanapkami trafiamy na chłopaka, który wznosił toast za polskiego prezydenta. Tym razem jest zupełnie trzeźwy, tak jakby dopiero się obudził.
-Dlaczego chciałeś pić zdrowie Stalina, uważasz go za bohatera? – zagaduję
-Wcale nie chciałem, po prostu Cię podpuszczałem. Stalin to ****** *****. Bolszewicy, których on popierał zamordowali w 1924 roku ponad 20 000 Gruzinów. Nienawidzę Stalina! Jestem przewodnikiem w Tbilisi, nawet nie wiesz jak działają mi na nerwy rosyjscy turyści… – pokiwałem głową ze zrozumieniem, zastanawiając się co o Polakach opowiedziałby turystom z Rosji. Umawiamy się na piwo w lokalu obok, jednak nasz rozmówca nie dociera. Trudno. Piwo wypijamy sami. Prawdę mówiąc to piwo z wodą albo nawet woda z piwem. W każdym razie dużo lepsza była czacza.

Oświadczyny w Kazbegi

Rano ruszamy metrem na stację Didube. Stąd do Kazbegi odjeżdżają marszrutki. Na miejscu panuje potworny chaos i nikt z miejscowych nie potrafi wytłumaczyć skąd dokładnie odjeżdża interesujący nas autobus. W końcu przystajemy na ofertę jednego z prywatnych przewoźników. Zamiast 10 lari płacimy 15. To wciąż nienajgorsza cena. Leciwy Ford Transit ma problem z akumulatorem, więc uruchamiany jest „z górki”. Na nasze nieszczęście teren parkingu jest niemal całkowicie płaski. Po trzeciej próbie i głośnych już pomrukiwaniach niezadowolonych pasażerów w końcu odpala.

Przed nami Gruzińska Droga Wojenna. Nazwa przyjęła się już w XIX wieku i miejscami trakt sprawia wrażenie jakby od momentu budowy nie widział remontu. Kierowca w stylu gruzińskim jedzie aż do Twierdzy Ananuri, gdzie ogłasza 15-minutowy postój. Twierdzę przyszło nam zobaczyć w wyjątkowo pechowym czasie – zamiast lazurowego rozlewiska Argawi, u stóp twierdzy widać jedynie niewielki strumyk. Kierowca mówi, że to wina suszy i trzeba poczekać na deszcze. Pokazuje ręką w drugą stronę i poleca wybrać się na most, z którego widok jest bardzo ładny.



– Wy z Polszy? Etot most postrojen arkitjekt Paljak. – Jak się później dowiaduję Bolesław Statkowski był odpowiedzialny nie tylko za budowę mostu, ale przebudowę całego szlaku. Dobra robota, pomyślałem.
Drugi przystanek kierowca zaplanował już w górach. Mimo, że jest koniec kwietnia, to wokół leży sporo śniegu. Na miejscu jest pełno turystów, co wcale nas nie dziwi. Miejsce jest po prostu piękne.



Wreszcie docieramy do celu. Stepancminda, bo tak właściwie nazywa się dziś Kazbegi to niewielkie miasto, położone u stóp wzgórza, na którym znaduje się Cminda Sameba. Klasztor usytuowany jest w jednym z najpiękniejszych miejsc Gruzji. Zegarek pokazuje godzinę 13:30, a wejście na szczyt wiąże się z co najmniej 1,5 godzinną wspinaczką. Rzut oka na godziny odjazdu marszrutek do Tbilisi skłania nas do postawienia na taksówkę. Poznane w drodze małżeństwo Tajów zabiera się z nami. Koszt? 40 lari w dwie strony, co daje jakieś 16 złotych na osobę. Cena byłaby uczciwa, gdyby kierowca terenówki po dojechaniu na szczyt nie oznajmił, że na miejscu poczeka na nas jedynie 25 minut. Jeśli chcemy zostać dłużej, trzeba dopłacić kolejne 20 lari. Po przegadaniu tematu decydujemy się na krótszy pobyt. Na szczycie przekonujemy się, dlaczego klasztor w otoczeniu gór uznawany jest często za symbol Gruzji.



Biegniemy zrobić kilka ujęć. Judyta pozuje do zdjęcia, lecz ja zamiast aparatu wyjmuję z torby pierścionek zaręczynowy. Wszystko udaje się dokładnie tak jak sobie zaplanowałem. Trud chowania drewnianego opakowania na pierścionek przez kilka dni, wcześniejsze kalambury z wybraniem rozmiaru także. Słyszę: „Tak”. Zapamiętam tę chwilę do końca życia.





Stoimy na wysokości prawie 2200 metrów n.p.m., zaledwie 14 kilometrów od granicy z Rosją. Lekki wiatr przyjemnie nas orzeźwia. Nad klasztorem Cminda Sameba góruje szczyt Kazbek. Początkowo byłem pewien, że dawna nazwa miasteczka Stepancminda jest jakąś wariacją słowa Kazbek. Okazuje się, że Kazbegi, to nazwisko przywódcy, który pomógł stłumić powstanie przeciwko Imperium Rosyjskiemu. Szkoda tylko, że Stepancminda wymawia i zapamiętuje się znacznie trudniej niż Kazbegi. Do Tbilisi wracamy za 10 lari marszrutką. Pojazd jest w znacznie lepszym stanie niż poprzednio. Warto pamiętać, że kierowcy czekają z wyjazdem aż zbierze się komplet pasażerów, nam przyszło czekać w środku ponad godzinę.



Słowo o jedzeniu

Głodni to eufemizm. Po całym dniu podróży mamy ochotę zamówić prywatny catering. W pobliżu placu wolności trafiamy do fantastycznej restauracji. Zamawiamy 1,5 litra białego wina (kosztuje zaledwie 6 lari), które dostajemy w wielkiej butli, do tego Chinkali i Chaczapuri. Cała uczta kosztuje nas mniej niż średni kubełek z kurczakami znanego fast foodu rodem z Kentucky. Chinkali to rodzaj pierożka, w którym znajduje się rosół i mięso. Należy go wziąć w rękę za czubek, nagryźć górną część wysysając rosół i dopiero można spróbować pysznego wołowego mięsa. Opcjonalnie polecam jagnięcinę. Chaczapuri to z kolei drożdżowy placek z serem podpuszczkowym, do którego na koniec wbijane jest jajko. Placek ma formę łódeczki, której krawędzie odrywamy i maczamy w żółtku i białym serze. Zjedliśmy dużo. Zdecydowanie za dużo. Czujemy się jak kulki.

Po wyjściu, a raczej wyturlaniu się z restauracji wybieramy się na Mtatsminda Park, który znajduje się na szczycie góry o tej samej nazwie. Warto zobaczyć Tbilisi z perspektywy młyńskiego koła, można poczuć się jak podczas lotu widokowego. W głowie kręci mi się od nadmiaru wrażeń, bynajmniej nie jest to wina gruzińskiego wina.

Giorgi – uosobienie Gruzji

Chciałbym być jak Gruzini. W moim przekonaniu to ludzie pogodni i zawsze uroczo dumni, ze swojej kultury, języka i zwyczajów. Potrafią odnaleźć radość we wszystkim: od tańca, przez przyrodę aż po wodę, którą w Tbilisi można delektować się dzięki darmowym dystrybutorom w centrum. Społeczeństwo gruzińskie jest wesołe i chętne do zabaw, choć można odnieść wrażenie, że bliżej im do konserwatyzmu niż liberalizmu.
Taki jest też Giorgi, wysoki i tęgi trzydziestolatek, który zaproponował nam spotkanie i spacer po stolicy. Umówiliśmy się z nim na rano w centrum miasta. Jak się później przekonam Giorgi posiada znacznie więcej cech, które kojarzą mi się z Gruzinami. Jest pogodny, gościnny, dumny i bardzo kocha swoją ojczyznę.
Już na początku spotkania prosimy Giorgiego o przysługę. Judyta zablokowała swój telefon podając zły PIN lokalnego operatora. Żeby go odblokować musimy wybrać się do punktu obsługi klienta GeoCell, w czym chętnie pomaga nam Giorgi.
–To tylko kilka stacji metrem. Chodźcie, rozwiążemy wasz problem, a potem pokażę Wam Tbilisi – namawia nas nasz gospodarz. Problem z telefonem Judyty zostaje zażegnany, ale silne słońce na Placu Wolności uświadamia mi, że teraz ja mam kłopot – zostawiłem okulary przeciwsłoneczne u operatora. Trudno, może odzyskam je po południu.

Giorgi oprowadza nas po mniej i bardziej znanych zakątkach miasta. Zwiedzamy Tbilisi od Alei Rustawelego przez Plac Wolności po starą dzielnicę żydowską. Wspólny spacer to doskonały pretekst do poznania historii miasta, ale przede wszystkim zrozumienia gruzińskiej mentalności.



Zakręcony kurek i gruzińskie zwyczaje

-Niedługo odwiedza nas Wasz prezydent Duda. O, tu będzie gościł, w tym hotelu – patrzymy na piękny, pałacowy budynek w centrum miasta
– Kiedyś był tu także Donald Tusk. To ciekawe, że jest Kaszubem, ale został premierem Polski. Gruzini wybraliby tylko Gruzina.

Nie mam pojęcia skąd Griorgi ma taką wiedzę o Polsce, ale tłumaczę mu że Kaszubi to także Polacy. Moje wyjaśnienia chyba nie w pełni go przekonały, ale z uprzejmości mi przytakuje.
Skąpaną w słońcu Aleją Rustawelego podąża coraz więcej osób.

Nasz znajomy zatrzymuje się przed dawnym budynkiem parlamentu:
-Pamiętam 2008 rok, kiedy mieliśmy wojnę z Rosją. W tym miejscu przemawiał polski prezydent, Lech Kaczyński, jako pierwszy z Europy wyraził z nami solidarność. Bardzo nam wtedy pomógł.



Giorgi wspomina wojnę jako bardzo trudny okres, w którym większość zachodnich dyplomacji reagowała bardzo powściągliwie na poczynania Rosji. Mimo, że wojna trwała mniej niż dwa tygodnie, to pokłosie konfliktu zbrojnego trwało miesiącami. Wyjątkowo bezlitosna okazała się zima.
–Rosjanie odcięli nam dopływ gazu, a przecież był grudzień! W domach było zimno, cały świat stanął na głowie. To były bardzo ciężkie czasy. Dobrze, że teraz mamy umowę z Azerbejdżanem, to oni dostarczają nam dziś paliwo.

Dopytuję go o stosunki z innymi sąsiadami.
-Jakub, z Azerbejdżanu mamy gaz, z Turcją mamy dobrą umowę gospodarczą, która zapewnia import i eksport. Z Armenią stosunki są poprawne.



Spacerujemy po uliczkach dzielnicy Kuki, na której znajduje się jedyny w mieście kościół katolicki. Wchodzimy do neorenesansowego budynku ufundowanego w XIX wieku przez polskich zesłańców. Msza odbywa się w języku gruzińskim, ale w miesiącach letnich o godzinie 18:00 wciąż można posłuchać liturgii po polsku. Giorgi jest wyznania prawosławnego, ale ochoczo zaprasza nas do środka. Po kilku minutach nabrałem nawet podejrzeń, że zechce tam z nami zostać do końca ceremonii.

Po wyjściu z kościoła rozmawiamy o zwyczajach. Pytam o to jakie tradycje wciąż są żywe w dynamicznie zmieniającym się społeczeństwie gruzińskim.

-Cóż, mamy bogatą kulturę i tradycję, ale niektóre rzeczy przestają mieć znaczenie. Dawniej istniała np. dziwna tradycja połykania kamienia, która miała zapewnić pomyślność przy zakładaniu biznesu, a często kończyła się wizytą w szpitalu. Poza miastami wciąż obowiązują sztywne zasady podczas supry – czasem nawet przez sześć godzin nie wolno wstać od stołu, aby nie obrazić gospodarza. Jeśli zdecydujesz się pójść do toalety, po powrocie Twojego krzesła przy stole może już nie być.



Dwudziestopięciostopniowa temperatura sprawia, że z przyjemnością chowamy się w cieniu stacji metra. Architektura przywodzi na myśl konstrukcje z Petersburga czy Moskwy. Giorgi potwierdza, że całe metro jest dziełem Rosjan. Na końcu korytarza stacji Rustaveli widać flagę Gruzji i róże. Zainteresowany pytam o co chodzi z tym kwiatami. Giorgi uwielbiał zaczynać zdanie od imienia rozmówcy.

-Jakub, w 2003 roku Saakaszwili wraz z opozycją, po bardzo długich protestach przejął władzę. Wszedł do gabinetu Eduarda Szewardnadze uzbrojony w… róże. Pokazał przez okno tłum protestujących ludzi i poprosił o ustąpienie z urzędu. Dotychczasowy prezydent się zgodził, dlatego nazywamy to rewolucją róż. Przy okazji Saakaszwili przywrócił Gruzji flagę, która nawiązuje do wersji znanej z XIII wieku.

Na widok mijających nas kobiet w hidżabach, Giorgi z dezaprobatą choć subtelnie kiwa głową.
-Szanuję inne religie, ale ten ubiór trochę mnie przeraża. Dawniej nie uświadczyłbyś tu zamaskowanych kobiet. Czasy się zmieniają. Mamy umowy handlowe i różne partnerstwa z państwami arabskimi. Jakoś trzeba sobie radzić.

Powoli zbliża się pora obiadowa, a my od rana nic nie jedliśmy. Giorgi obiecuje, że zaraz skoczymy do restauracji. Kierujemy się w okolice łaźni siarkowych, przy których znajduje się klimatyczna knajpka.

-Judyta – zagaił dla odmiany – często kręcą się tutaj Cyganie, chwytają turystów za nogi i proszą o pieniądze. Gdyby takie coś się stało, to proszę nie bój się i po prostu nie zwracaj na nich uwagi.
Nasz gospodarz zaprasza nas na obiad, który zamawia po… rosyjsku.
-Jakub, zauważyłeś w jakim języku zamawiałem obiad? Właśnie! – nie dał mi wejść w słowo – a przecież jesteśmy w Gruzji. Kiedy mam gości z Rosji to całkiem naturalne, że rozmawiam z nimi po rosyjsku, ale to strasznie nie w porządku, że w gruzińskich restauracjach muszę mówić w obcym języku. – żali się zamyślony.



Przy stole rozmawiamy o sytuacji finansowej Polaków i Gruzinów. Na wieść, że niewielu młodych ludzi w dużych miastach stać na samodzielne wynajęcie mieszkania, Giorgi odpowiada typowo po gruzińsku – anegdotą.

-Kiedyś świadczyłem usługi dla dużej, zagranicznej firmy. Zarobki były wysokie, ale stres na stanowiskach kierowniczych jeszcze wyższy. Miałem dwóch szefów i żaden z nich nie potrafił znaleźć równowagi między pracą a życiem. Jednemu zaczęła doskwierać choroba psychiczna, drugi uzależnił się od narkotyków.

– Wypijmy za to, żebyśmy zawsze potrafili znaleźć równowagę – tak skończyłaby się ta historia gdybyśmy zasiadali przy suprze. Niestety dokończyliśmy tylko wściekle słodką lemoniadę i wyszliśmy z knajpy.

Giorgi spędził z nami prawie cały dzień, cierpliwie tłumacząc różne niuanse związane ze swoją ojczyzną. Niestety, czas biegnie nieubłaganie, a każdy z nas ma swoje sprawy do załatwienia. Wręczamy mu drobny upominek z Polski – Żubrówkę z pędem sosny, po czym zatrzymujemy się w pobliżu Suchego Mostu.

-W budynku po drugiej stronie ulicy za 800 lari można wyrobić paszport w jeden dzień. Fotograf i urzędnik odwiedzą Cię w domu, zrobią zdjęcia i pobiorą odciski palców. Ty przychodzisz tylko po gotowy dokument. A jeżeli masz tylko 100 lari to przyjdzie ci czekać trzy tygodnie. – tłumaczy nam, już prawie na do widzenia nasz znajomy.



Dokończenie relacji znajdziesz na https://krokwnieznane.wordpress.com/2017/05/10/na-kaukazie-me-mikvars-sakartwelo/

Dodaj Komentarz