Może będzie to trochę nietypowa relacja jak na F4F, bo podróż odbyła się autobusem, jednak nie znalazłem taniego sposobu dostania się do Tallinna. A koszty za dojazd Lux Expressem były bardzo zacne: trasy Warszawa-Wilno-Tallinn i Tallinn-Wilno-Warszawa kosztowały jedynie 103 złote RT. Do tego dojazdy do/z Warszawy Neobusem za 22 zł RT. Mankament to oczywiście czas dojazdu, ale mam już pewność, że mój zadek może znieść 21 godzin jazdy z dwoma półgodzinnymi przesiadkami.
Pierwszy raz na podróżniczym szlaku skusiłem się na kartę turystyczną/miejską. Do tej pory było mi jakoś tak nie po drodze, ale przyjrzałem się ofercie tallińskiej i zdecydowałem się nabyć 72-godzinną wersję za 51 euro. Zdecydowana większość atrakcji była za darmo, w kilku można było zapłacić mniej, a do tego miało się nieograniczony transport publiczny. Na stronie oferenta karty dostępny jest kalkulator oszczędności i już wiem, że płacąc 51 euro skorzystałem z atrakcji, za wstęp do których należałoby zapłacić 178,50 euro. Wycisnąłem tyle z karty, ile się dało przez trzy dni. Dodam, że zabrakło mi jeszcze jednego dnia, żebym zobaczył wszystko, co chciałem. Niestety, trzeba również pamiętać, że w poniedziałki zdecydowana większość atrakcji jest nieczynna. W relacji wymieszane będą atrakcje/miejsca płatne, pokrywane w całości przez Tallinn Card i całkowicie bezpłatne, a posługiwać się będę terminologią angielską. Dla fanów jedzenia: nie, nie będzie zdjęć talerzy i opisów wizyt w restauracjach, ponieważ żywiłem się w sklepach.
W Tallinnie wysiadłem przed 7 rano i nie miałem co ze sobą zrobić. Zakwaterowanie w apartamencie dostępne było dopiero od godziny 14.00, sklepy były pozamykane, a na dworze było ciemno. Najwcześniej otwieraną atrakcją (o 9.00) było ZOO i pod nie dojechałem autobusem miejskim. Niepotrzebnie, bo ZOO w styczniu nie jest dobrym pomysłem. Powiem więcej - jest pomysłem złym. Bardzo złym. Zwierząt prawie nie ma (wywieźli je gdzieś lub poukrywały się przed zimnem?), ogólnie wszędzie szaro, smutno i dziwnie. Na pewno, gdy jest ciepło i słonecznie, to odbiór ogrodu zoologicznego byłby lepszy. A w styczniu ZOO w dużej części wyglądało tak:
Znacznie lepsze wspomnienia będę miał po wizycie w Seaplane Harbour Maritime Museum. Jest ono zlokalizowane w dawnych hangarach wodnosamolotów, a jego największą atrakcją jest możliwość zwiedzenia … okrętu podwodnego. Tak, jakimś cudem upchnięto cały okręt podwodny pod dachem. Ekspozycja – jak sama nazwa wskazuje – dotyczyła głównie klimatów morskich w kontekście historycznym, sportowym i wojskowym. Jest i zabytkowo, i multimedialnie. Ogólnie bardzo ciekawe miejsce.
Pierwszy raz byłem w okręcie podwodnym. Trochę ciasno, ale nie aż tak, jak sądziłem.
Nietypowym elementem w muzeum jest ściana butelek. Na miejscu można napisać list i włożyć go do flaszki. Kolekcja jest przebogata.
Czasową (chyba) wystawą była wystawa dotycząca morza i seksu. Tutaj było i romantycznie, i erotycznie. Nawiasem mówiąc nagość i erotyka były w różnych muzeach tallińskich prezentowane dość chętnie, o czym w dalszej części opisu.
Przed muzeum znajduje się ciekawy obiekt. To kopia pierwszej estońskiej łodzi podwodnej. Chwała bohaterom, którzy mieli odwagę w czymś takim schodzić pod wodę.
Z kolei za muzeum znajdują się tereny portowe, zwane Noblessner. Tutaj na początku XX wieku zbudowano 12 okrętów podwodnych. Jachty, żaglówki, statki, okręty – to można oglądać obecnie (nie zwiedzać) na nabrzeżu. Stare budynki portowe z kolei przekształcone zostały na lofty, lokale gastronomiczne, galerie. Znak czasu.
Jedynym obiektem, który można zwiedzać w Noblessner, jest lodołamacz Suur Toll, używany w latach 20-tych i 30-tych XX wieku. Na owe czasy było to podobno arcydzieło techniczne. Dla turystów udostępnionych jest wiele pomieszczeń mieszkalnych i technicznych.
Taka mała wrzutka nie na temat – jeśli ktoś chciałby w Tallinnie pojeździć samochodem, to za paliwo przyjdzie mu dość słono zapłacić.
Wracam do zwiedzania zabytków. Udałem się na starym mieście do Epping Tower, która reklamuje się tym, że można doświadczyć w niej prawdziwego średniowiecza. Broń, zbroje i inne akcesoria były, ale nie wiem, na jakiej zasadzie można było się nimi pobawić. Nie spytałem pracownika, bo mnie zamurowało na wejściu – spał on sobie smacznie z głową na stole i niewiele był zainteresowany moją osobą. Wieża ma kilka pięter, jednak tak naprawdę to nie ma za wiele do zaoferowania. Jest trochę informacji historycznych na planszach, a niespodziankę stanowi machina oblężnicza stojąca na najwyższym poziomie.
Skoro było ZOO, to i musiało być Estonian Museum of Natural History, czyli przyroda, zwierzątka (wypchane), ekologia itp. Sporo dzieciaków zwiedzało to miejsce, ale i dla dorosłych kilka miejsc jest ciekawych.
Jednym z „naj”, a może właśnie tym „naj naj”, było w Tallinnie Estonian Health Care Museum. Oferuje ciekawostki naukowe, szeroko rozumiana medycyna przedstawiona jest w sposób przystępny, a przedstawienie życia od narodzin aż do śmierci jest bez żadnej cenzury (poród, choroby weneryczne, procesy gnilne ciała, szkielety, anatomiczny model człowieka). Wielkie zdziwienie wypisało się na twarzy matki z kilkuletnim dzieckiem, gdy siadło ono na zwykłej kanapie i nagle rozległ się z głośników horrorowy marsz pogrzebowy. Nie wiedziała, co odpowiedzieć synowi, gdy pytał się, o co chodzi.
Z lekkiej tematyki warto wspomnieć o przedstawieniu różnych zmysłów człowieka. Zaprezentowano m.in. ciekawy przykład optyki – patrząc z boku widzimy coś takiego, a patrząc od przodu już pełen widok.
Pierwszy raz na podróżniczym szlaku skusiłem się na kartę turystyczną/miejską. Do tej pory było mi jakoś tak nie po drodze, ale przyjrzałem się ofercie tallińskiej i zdecydowałem się nabyć 72-godzinną wersję za 51 euro. Zdecydowana większość atrakcji była za darmo, w kilku można było zapłacić mniej, a do tego miało się nieograniczony transport publiczny. Na stronie oferenta karty dostępny jest kalkulator oszczędności i już wiem, że płacąc 51 euro skorzystałem z atrakcji, za wstęp do których należałoby zapłacić 178,50 euro. Wycisnąłem tyle z karty, ile się dało przez trzy dni. Dodam, że zabrakło mi jeszcze jednego dnia, żebym zobaczył wszystko, co chciałem. Niestety, trzeba również pamiętać, że w poniedziałki zdecydowana większość atrakcji jest nieczynna. W relacji wymieszane będą atrakcje/miejsca płatne, pokrywane w całości przez Tallinn Card i całkowicie bezpłatne, a posługiwać się będę terminologią angielską. Dla fanów jedzenia: nie, nie będzie zdjęć talerzy i opisów wizyt w restauracjach, ponieważ żywiłem się w sklepach.
W Tallinnie wysiadłem przed 7 rano i nie miałem co ze sobą zrobić. Zakwaterowanie w apartamencie dostępne było dopiero od godziny 14.00, sklepy były pozamykane, a na dworze było ciemno. Najwcześniej otwieraną atrakcją (o 9.00) było ZOO i pod nie dojechałem autobusem miejskim. Niepotrzebnie, bo ZOO w styczniu nie jest dobrym pomysłem. Powiem więcej - jest pomysłem złym. Bardzo złym. Zwierząt prawie nie ma (wywieźli je gdzieś lub poukrywały się przed zimnem?), ogólnie wszędzie szaro, smutno i dziwnie. Na pewno, gdy jest ciepło i słonecznie, to odbiór ogrodu zoologicznego byłby lepszy. A w styczniu ZOO w dużej części wyglądało tak:
Znacznie lepsze wspomnienia będę miał po wizycie w Seaplane Harbour Maritime Museum. Jest ono zlokalizowane w dawnych hangarach wodnosamolotów, a jego największą atrakcją jest możliwość zwiedzenia … okrętu podwodnego. Tak, jakimś cudem upchnięto cały okręt podwodny pod dachem. Ekspozycja – jak sama nazwa wskazuje – dotyczyła głównie klimatów morskich w kontekście historycznym, sportowym i wojskowym. Jest i zabytkowo, i multimedialnie. Ogólnie bardzo ciekawe miejsce.
Pierwszy raz byłem w okręcie podwodnym. Trochę ciasno, ale nie aż tak, jak sądziłem.
Nietypowym elementem w muzeum jest ściana butelek. Na miejscu można napisać list i włożyć go do flaszki. Kolekcja jest przebogata.
Czasową (chyba) wystawą była wystawa dotycząca morza i seksu. Tutaj było i romantycznie, i erotycznie. Nawiasem mówiąc nagość i erotyka były w różnych muzeach tallińskich prezentowane dość chętnie, o czym w dalszej części opisu.
Przed muzeum znajduje się ciekawy obiekt. To kopia pierwszej estońskiej łodzi podwodnej. Chwała bohaterom, którzy mieli odwagę w czymś takim schodzić pod wodę.
Z kolei za muzeum znajdują się tereny portowe, zwane Noblessner. Tutaj na początku XX wieku zbudowano 12 okrętów podwodnych. Jachty, żaglówki, statki, okręty – to można oglądać obecnie (nie zwiedzać) na nabrzeżu. Stare budynki portowe z kolei przekształcone zostały na lofty, lokale gastronomiczne, galerie. Znak czasu.
Jedynym obiektem, który można zwiedzać w Noblessner, jest lodołamacz Suur Toll, używany w latach 20-tych i 30-tych XX wieku. Na owe czasy było to podobno arcydzieło techniczne. Dla turystów udostępnionych jest wiele pomieszczeń mieszkalnych i technicznych.
Taka mała wrzutka nie na temat – jeśli ktoś chciałby w Tallinnie pojeździć samochodem, to za paliwo przyjdzie mu dość słono zapłacić.
Wracam do zwiedzania zabytków. Udałem się na starym mieście do Epping Tower, która reklamuje się tym, że można doświadczyć w niej prawdziwego średniowiecza. Broń, zbroje i inne akcesoria były, ale nie wiem, na jakiej zasadzie można było się nimi pobawić. Nie spytałem pracownika, bo mnie zamurowało na wejściu – spał on sobie smacznie z głową na stole i niewiele był zainteresowany moją osobą. Wieża ma kilka pięter, jednak tak naprawdę to nie ma za wiele do zaoferowania. Jest trochę informacji historycznych na planszach, a niespodziankę stanowi machina oblężnicza stojąca na najwyższym poziomie.
Skoro było ZOO, to i musiało być Estonian Museum of Natural History, czyli przyroda, zwierzątka (wypchane), ekologia itp. Sporo dzieciaków zwiedzało to miejsce, ale i dla dorosłych kilka miejsc jest ciekawych.
Jednym z „naj”, a może właśnie tym „naj naj”, było w Tallinnie Estonian Health Care Museum. Oferuje ciekawostki naukowe, szeroko rozumiana medycyna przedstawiona jest w sposób przystępny, a przedstawienie życia od narodzin aż do śmierci jest bez żadnej cenzury (poród, choroby weneryczne, procesy gnilne ciała, szkielety, anatomiczny model człowieka). Wielkie zdziwienie wypisało się na twarzy matki z kilkuletnim dzieckiem, gdy siadło ono na zwykłej kanapie i nagle rozległ się z głośników horrorowy marsz pogrzebowy. Nie wiedziała, co odpowiedzieć synowi, gdy pytał się, o co chodzi.
Z lekkiej tematyki warto wspomnieć o przedstawieniu różnych zmysłów człowieka. Zaprezentowano m.in. ciekawy przykład optyki – patrząc z boku widzimy coś takiego, a patrząc od przodu już pełen widok.