+1
Tom Stedd 5 kwietnia 2018 22:58
Zmiana godzin wylotu-przylotu przez Wizzair spowodowała, że w Kutaisi wylądowaliśmy po godzinie 21. Lotnisko jest malutkie, praktycznie wszystko znajduje się w jednej hali. Pasażerowie wysiadają blisko hali, więc nie ma konieczności korzystania z autobusów.

Od razu przejdę do momentu odlotu do Polski – po wejściu do hali należy najpierw udać się do stanowiska Wizzair bez względu na to, czy ma się bagaż podręczny, czy do luku. Obsłudze podaje się wydrukowane karty pokładowe, a w zamian dostajemy wydrukowany od nowa Boarding Pass. Uwaga! Bagaż podręczny jest ważony i zapewne, gdy będzie przekroczona waga, to będzie i dodatkowa opłata. Co ciekawe, dodatkowej torby wykupionej przy usłudze Priority nie trzeba ważyć. Następnie udajemy się do kontroli bezpieczeństwa, gdzie nie trzeba wyjmować z bagażu urządzeń elektronicznych i kosmetyków. Na lotnisku jest również sklep duty free, ale ceny nie są atrakcyjne, jak np. w Kijowie na Żulianach. Najtańsze wina gruzińskie były bodajże po 6 euro (w mieście po 11 zł), a wodę mineralną można było nabyć tylko w pobliskim barze (cena w przeliczeniu to niecałe 3 złote).



Wydostać się z lotniska można na kilka sposobów. Od razu traficie na „taksówkarzy”, busiarzy i innych, którzy za odpłatnością przewiozą was ponad 20 km do miasta Kutaisi. My mieliśmy wykupiony transfer z pensjonatu, ale okazało się, że nas nieco oszukano, bo zapłaciliśmy o 50% więcej, niż ustaliliśmy (10 euro zamiast 20 lari). Potem w rozmowie z innym taksówkarzem dowiedzieliśmy się, że uczciwa cena za przejazd na linii miasto-lotnisko to 20-30 lari (skrót literowy to GEL; 1 GEL to wg stanu na koniec marca 2018r. około 1,4 zł). W określonych godzinach (niestety, nie wiem jakich) można przetransportować się z miasta na lotnisko busem tylko za 2 lari (odjazdy z dworca przy McDonald’s co pół godziny, stanowiska należy szukać patrząc na stosowny duży napis pod wiatą budynku). Droga do miasta kosztuje zapewne tyle samo i to jest naprawdę cena bardzo dobra.

W Gruzji (a może wyłącznie w Kutaisi i Batumi?) prawie nie jest znane pojęcie „legalna taksówka”. Widoczne są co prawda nieliczne samochody oznakowane nazwą korporacji i numerami telefonów, ale 99% taksówek to samochody prywatne posiadające jedynie niewielkie koguty z napisem TAXI. Oczywiście stawka jest kwestią do dogadania, cenę pierwotną można zbić o kilkadziesiąt procent. Nie są tam znane taksometry, stawki za kilometr, opłata za „otworzenie” drzwi, tylko negocjuje się cenę za przejazd. Ceny są bardzo dogodne, na przykład przejazd po mieście powinien zamknąć się kwotą 10-15 lari, a nam zdarzyło się przejechać kilka kilometrów za 4-5 lari. Samochody oczywiście są zróżnicowane, można ujrzeć i ćwierćwieczne Łady, Wołgi, ale i kilkuletnie auta. Do wyboru, do koloru – co kto lubi. Ale czy ktoś zaryzykuje jazdę takim samochodem??



Wyjazdy za miasto nie są żadnym problemem dla taksówkarzy, a wręcz dla nich to prawdziwe El Dorado. Stawki są oczywiście do ustalenia. My za przejazd 150 km między Kutaisi i Batumi zapłaciliśmy 100 lari. Pytając o ceny powrotne padały kwoty rzędu 130 lari, ale można było znaleźć chętnego do przejazdu również za 100 lari.

Warto wspomnieć, że transport kolejowy w Gruzji jest bardzo niepopularny. Mało jest połączeń, chociaż ceny biletów są bardzo przystępne, a do tego czas przejazdu jest w większości przypadków nieadekwatny do odległości. Otoczenie dworców wygląda co najmniej nieatrakcyjnie. Widać, że kraj ten stawia na transport drogowy. Dlaczego tak jest? Według mieszkańca Kutaisi Gruzini nie chcą po prostu jeździć pociągami i tyle.

Kilka słów o porozumiewaniu się w Gruzji. Zakładam, że niewielu Polaków jest w stanie nauczyć się nawet podstaw dziwnego języka gruzińskiego, więc jeśli znacie trochę język rosyjski, to polecam podchodzić do osób w wieku 40+, bo tylko one potrafią porozumiewać się w miarę płynnie w tym języku. Jeśli znacie język angielski, macie szczęście i traficie na 10% osób potrafiących rozmawiać w tym języku, to dogadacie się. Znawcom innych języków można pogratulować ich znajomości, ale raczej nie przydadzą się w Gruzji. Co ciekawe, w czasie 8 dni w Gruzji nie spotkaliśmy żadnej wycieczki Azjatów, Niemców, Anglików, czy Skandynawów. Nawiasem mówiąc nie widzieliśmy również żadnego Polaka. Na potwierdzenie dziwności liter gruzińskich tabliczka, dokąd udaje się ten bus. Szok, prawda?



Po wylądowaniu w Kutaisi i zapakowaniu się do taryfy ruszyliśmy do miasta i przeżyliśmy pierwsze z wielu szoków. Jeśli twierdzicie, że w Polsce na drogach panują warunki delikatnie mówiąc niebezpieczne, to polecam wyjechać na kilka dni do Gruzji. Drogi oprócz tego, że są dziurawe, to są pofalowane, przez co komfort jazdy jest znikomy. Kierowcy miejscowi prowadzą auta w sposób bardzo specyficzny – bardzo szybko, bardzo pewnie, nie przestrzegając żadnych zasad drogowych i ograniczeń prędkości. Wyprzedzanie na zakrętach, na trzeciego, czy nawet czwartego, jazda w lewo na rondach, wpychanie się przed innych to nie grzechy – to standardy drogowe. I co najciekawsze, ten szalony system sprawdza się bardzo dobrze, a trąbienie na siebie to bardziej pozdrawianie się, niż „opieprzanie” innych uczestników ruchu. Ot, jedna z tysięcy sytuacji na gruzińskiej ulicy – jazda pod prąd, która nie wywołała praktycznie żadnej reakcji negatywnej ze strony kierowców.



Co jeszcze można napisać o ruchu drogowym? Na ulicach jest mało znaków, mało skrzyżowań ze światłami, przejścia dla pieszych nic nie znaczą. Trzeba przyzwyczaić się do tego, że przejście na drugą stronę może podnieść poziom adrenaliny. Przechodzi się wszędzie – przez ulice trzypasmowe, czteropasmowe, ronda, na zakrętach. Samochody raczej nie zwolnią, trzeba je przepuścić, ale w końcu pieszy musi się przełamać i pewniej zachowywać się przy przechodzeniu przez ulicę. Policja? Jest. I to dużo, ale za bardzo nie wiem, do czego „służy”. Można przy nich jechać ile się chce, przekraczać linię ciągłą, przejeżdżać przed nosem pieszego na przejściu dla pieszych i … nic. Zero reakcji. A na zdjęciu poniżej wymuszenie? Nie, normalna sytuacja.



Kolejne zdziwienie drogowe? Pasące się wolno krowy i świnki przy drogach mniejszych i większych. Zastanawiające jest to, że większość z nich nie jest uwiązana, a mimo to nie powoduje zagrożeń na drodze, przechadzając się poboczami. Jeśli chcą przejść na drugą stronę, to kierowcy nie nerwowo przepuszczają je. Do tej pory mam przed oczami sytuację, gdy ujrzałem krowę pasącą się na zielonym pasie oddzielającym trzypasmowe jezdnie. Dodam, że trawka rosła na podwyższonym murku o wysokości co najmniej 50-centymetrów. Jak ona tam się dostała, to pozostanie jej słodką tajemnicą.

W Gruzji panuje kapitalizm w najdzikszej postaci. Wprawdzie jeden z busiarzy twierdził, że to raczej feudalizm, ale wg mnie to kapitalizm, ponieważ każdy robi to, co chce. Przy drogach są setki przedziwnych pseudowarsztatów samochodowych, punktów usługowych, ludzie na targach sprzedają wszystko i starają się zarobić na wszystkim. Przykłady? Proszę bardzo – możliwość zważenia się na wadze domowej na ulicy za symboliczne 0,2 lari, sprzedaż własnej produkcji serów, przetworów, win, koniaków, czy wódki. Targowiska są instytucją samą w sobie intrygującą, wybór jest ogromny, a ceny umiarkowane. Ja za prawie 1,5 kg kawałek sera białego własnej produkcji zapłaciłem 10 lari, a za litr wina 5 lari. Sanepidy, podatki, zezwolenia, nakazy, zakazy? To nie jest raczej znane w Gruzji.







Chęć dorobienia nie dziwi, gdy usłyszy się, jakie są wynagrodzenia i emerytury. Żona naszego taksówkarza jako szefowa dużej placówki bankowej zarabiała w przeliczeniu 2500 zł, szeregowa pracownica w sklepie zarabia podobno ok. 500 zł, a inny taksówkarz otrzymywał niecałe 300 zł emerytury. A ceny w sklepach wcale nie są niskie w porównaniu do naszych supermarketów – postawię nawet tezę, że sporo artykułów jest droższych o kilkadziesiąt procent.

Ulice, budynki, infrastruktura są w większości zaniedbane i mają z tysiąc lat. Ciekawym widokiem są kilometry kolorowych rur. Nie wiedziałem do czego służą, ale wyjaśniono mi, że to rury z gazem. Są nad, a nie pod powierzchnią gruntu, a szczególne wrażenia robią przy wjazdach na posesje, gdy są puszczane na wysokości wielu metrów.









W Gruzji można palić w większości barów i restauracji, więc specyficzny smrodek nie jest niczym nadzwyczajnym. A pali tam naprawdę dużo ludzi. Ceny papierosów to od nieco ponad 2 lari (bez filtra) do kilku lari. Kolejne rzecz typowa dla Gruzji to wino. Popularność wina jest duża, w każdym sklepie można nabyć wiele gatunków trunku czerwonego i białego. Co ciekawe, ludzi pijanych w ogóle nie widać na ulicach. Jakie są ceny paliwa i kursy walut? Odpowiedź poniżej.





Na ulicach można spotkać wehikuły, które lata świetności mają za sobą. Bardzo „popularne” są samochody, które nie mają przedniego lub tylnego zderzaka. Jest ich naprawdę dużo.







O jedzeniu nie napiszę za wiele, bo każdy ma swój gust i jak chce, to niech próbuje różnych potraw typowo gruzińskich. W każdej restauracji znaleźć można różne dania, a ceny zaczynają się od 8 lari za całkiem przyzwoity posiłek.

To tyle tytułem wstępu. Pora przejść do właściwej opowieści o urokach i niedostatkach zwiedzonych miejsc w Gruzji. Zaczynamy!

Przejazd do Batumi to doznanie wszelkich szaleństw drogowych, krówki i świnki przy drodze, krajobrazy smutne i szare. Dopiero dojazd do Morza Czarnego zmienił pejzaż i widać było, że zaczyna się inwestować w nadmorskie kurorty.



Samo Batumi to miasto kontrastów. Wzdłuż wybrzeża to miasto światowe, zadbane i nowoczesne, ale wystarczy przejść się z 1000 metrów w kierunku centrum i już widać biedę. Handel wszystkim, czym się da, dziesiątki kantorów, restauracji, dziwnych punktów usługowych.



Dworce busowe to szaleństwo samo w sobie – tak wyobrażam sobie transport w szalonej Azji ;) Brud, zamieszanie, oczekiwanie na zapełnienie autobusów, przewozy dziwnych pakunków na dachach, busy w pełnoletnim wieku, kierowcy o podejrzanej aparycji, brak biletów, czy paragonów.



Po przyjeździe warto od razu udać się do któregoś z punktów informacji turystycznej na deptaku przy morzu. Obsługa mówi w różnych językach, można otrzymać mapkę miasta i mapkę transportu publicznego. Warto dodać, że sieć przystanków jest gęsta, a bilety sprzedaje w każdym pojeździe bileterka. Bilet kosztuje 0,8 lari i pozwala na dwukrotny przejazd jednej osobie lub jeden przejazd dwóch osób. Najczęściej bileterka sama skasuje za was bilet. Najpopularniejsze autobusy linii 1, 10, czy 15 kursują wzdłuż całej promenady, a dalsza droga może wieść na przykład albo do parku botanicznego, albo do granicy z Turcją.

My padliśmy akurat ofiarą własnej niewiedzy, kiedy to radośnie postanowiliśmy pojechać sobie autobusem na granicę w Sarpi (20 km) i pobyć w Turcji kilka godzin. Na pieszym przejściu Gruzini nas przepuścili, ale Turcy już nie – okazało się, że potrzebna jest wiza na pobyt. Można ją nabyć za 30 dolarów, ale było to po prostu nieopłacalne i wróciliśmy na stronę gruzińską.



Żeby osłodzić sobie nieco nieudaną eskapadę, podjechaliśmy autobusem do mijanego wcześniej zabytku – fortecy Gonio. Szczerze mówiąc, to nic ciekawego w niej nie ma – wokół są kilkumetrowe mury, na które można wejść, a wewnątrz obok resztek ruin można zwiedzić jedynie małe muzeum. Nic szczególnego – legenda miejsca przerasta samo miejsce.



Batumi inwestuje w siebie, a może lepiej powiedzieć, że bogacze inwestują w Batumi. Powstają dziesiątki budynków mieszkalnych o różnym standardzie, wszędzie kuszą klientów reklamy budowanych apartamentowców. Ceny teoretycznie nie najwyższe, ale na pewno haczyki tkwią w szczegółach.







Promenada wzdłuż morza ciągnie się w Batumi przez około 8 km. Najbardziej charakterystyczne budynki usytuowane są blisko siebie, ale i w dalszej części można natknąć się na nowobogacki styl miasta. Ciekawe budynki, przez niektórych nazywane kiczowatymi, sąsiadują z kasynami i miejscami rekreacji. Tańczące w rytm muzyki fontanny, „pałac ślubów”, w którym można zawrzeć małżeństwo ważne jedynie w Batumi, budynki przypominające Akropol, czy Koloseum, to połączenie wszystkich stylów. Dla każdego coś fajnego.

















Fajnie jest podziwiać panoramę Batumi z pobliskiego szczytu, na który można wjechać kolejką gondolową ze stacji leżącej przy porcie (15 lari za przejazd tam i z powrotem). Jeśli ktoś słyszał o fontannie, z której leją się strumieniami napoje alkoholowe, a dokładniej cha-cha, może zapomnieć o tej atrakcji. Została już zamknięta.







Wieża Alfabetu ma 135 metrów wysokości i znajdują się na niej wszystkie litery specyficznego alfabetu gruzińskiego. Na szczyt można wjechać windą (odpłatnie), gdzie jest bar.



Konstrukcja Ali & Nino jest o tyle ciekawa, że dwie postacie przenikają się. Efekt ciekawy.





A atrakcje bardziej przyziemne? Może wizyta w centrum handlowym? Proszę bardzo, jest ich kilka, a w jednym z nich jest nawet małe zoo. Wizyta w McDonald’s? Owszem, jest taki przybytek z trawiastym tarasem. Delfinarium? Podobno jest, ale w czasie naszego pobytu było zamknięte. Sprzedawcy wyciskanych soków, wypożyczalnie pojazdów elektrycznych, chińska tandeta – standardy kurortowe są utrzymane.







Z nieco ambitniejszych miejsc do zobaczenia w Batumi można polecić np. Muzeum Archeologiczne, Muzeum Braci Nobel, zegar astronomiczny, meczet, synagogę, czy kilka cerkwi i kościołów.





















Poza miastem (około 9 km od portu) znajduje się ogród botaniczny (wstęp 8 lari, dojazd busami pod jedno z trzech wejść). Teren jest rozległy, można pospacerować wśród zieleni (np. w lesie bambusowym), czy drzewek cytrynowych, pomarańczowych i grejpfrutowych. Miejsce dość ciekawe, ale bez efektu „wow”.









Kilka trzy noce w Batumi pozwalają na spokojne poznanie miasta i okolic. Dłuższy pobyt może być ciekawszy latem, gdy temperatura powietrza sięga ponad 30 stopni, a plaże (niestety tylko kamieniste) zapełniają się turystami. W marcu i kwietniu Batumi jest nieco puste, ale wg mnie to najlepszy moment na spokojne poznanie uroków mniejszych i większych tego miasta.

Po pobycie w Batumi przyszedł czas na przeniesienie się do Kutaisi. Mieliśmy do wyboru albo pociąg poranny (2 lari), albo taksówkę (100 lari), albo przejazd busem (bodajże 10 lari). Wybraliśmy ostatnią opcję i w miarę dobrym busem (na liczniku tylko 730.000 km) przejechaliśmy 150 km dzielące oba miasta. Znów krówki, świnki, zniszczone drogi, szaleństwa drogowe kierowców – można powiedzieć, że gruzińskie standardy. Samo Kutaisi na pierwszy rzut oka odpycha, jest zupełnie inne od kurortowej części Batumi. Bieda, zniszczone otoczenie, puste hale fabryczne to negatywne odczucia z Kutaisi. Trzeba pobyć w nim z trzy dni, żeby zaczęło się podobać wszystko to, co się nie podoba. Może brzmi to dziwnie, ale takie miałem odczucia.

Mieszkaliśmy bardzo blisko od ścisłego centrum miasta, czyli fontanny i jej okolic. W pobliżu jest muzeum wojskowe, muzeum sportu, hala targowa, mnóstwo straganów, handlarzy.









Informacja turystyczna w Kutaisi istnieje, ale szczerze mówiąc panie tam pracujące nie tryskają entuzjazmem i polecaniem swojego miasta, czy okolic, a dodatkowo wprowadziły nas w błąd co do godzin odjazdu pociągu.

Co warto zobaczyć w Kutaisi? Na pewno katedrę Bagrati górującą nad miastem, pobliskie kościoły, działającą synagogę, budynek parlamentu gruzińskiego, ogród botaniczny (znów bez efektu „wow”) i … to by było chyba na tyle. Miasto nie ma za wiele atrakcji mimo swoich rozmiarów (drugie pod względem wielkości miasto w Gruzji). Z ciekawostek można dodać, że urodziła się tutaj niegdyś sławna piosenkarka Katie Melua (tak, to ta od piosenki „Nine million bicycles”).





















Przy okazji spaceru wstąpiliśmy na niewielki cmentarz z Panteonem zasłużonych obywateli i przekonaliśmy się, że wygląd nagrobków jest zdecydowanie różny, niż w Polsce.









Dzieci powinien zainteresować niewielki park rozrywki, do którego można dojechać kolejką linową. Na górze czeka na chętnych diabelski młyn, kilka karuzeli i inne atrakcje.









Kutaisi może być dobrą bazą wypadową do różnych atrakcji turystycznych w Gruzji. My skusiliśmy się na krótki pobyt w pobliskim monastyrze Gelati i jednodniowy wyjazd do Katshki i Chiatury.

Do Gelati udaliśmy się busem za kilka lari i zwiedziliśmy klimatyczny monastyr, w którym pochowany jest słynny gruziński król Dawid Budowniczy. Jako że busy jeżdżą do Gelati stosunkowo rzadko (co 2 godziny), to skorzystaliśmy z propozycji podwiezienia do miasta przez przypadkowego kierowcę.











Wyjazd do Katshki i Chiatury może zająć cały dzień. Z dworca przy McDonald’s udaliśmy się w podróż busem i przeżyliśmy mały szok. Rozmawialiśmy przed podróżą z osobą, która wydawała się być kierowcą tego busa, a tu okazało się, że tuż przed odjazdem za kierownicę zasiadł na oko 80-letni pan, którego największym „atutem” był brzuch. Wiek spowodował, że jechał maksymalnie z 60 km/h, pozwalając sobie na „szaleństwa” rzędu 80 km/h na odcinkach naprawdę krótkich, co jest zjawiskiem nader rzadkim na drogach w Gruzji. Spowodowało to, że podróż zajęła nam grubo ponad dwie godziny, zamiast półtorej godziny. A tak wyglądało otoczenie dworca i nasz bus.





Z oddali ujrzeliśmy już charakterystyczną skałę Katshki. Wysiedliśmy przy drodze głównej i ostatni około kilometrowy odcinek pokonaliśmy pieszo. Dojazd samochodem pod samą skałę jest trudny, bo droga w większej części to pasmo dziur i wyrw w podłożu, więc lepiej się przejść.



Na miejscu rozmawialiśmy z mnichem, który zamieszkuje w budynkach pod skałą i wyjaśnił nam, że jeszcze kilka lat temu na górze na stałe mieszkał jeden mnich, ale obecnie nie przebywa tam nikt. Są plany, żeby u podnóża skały zrekonstruować budynki i zrobić prawdziwą atrakcję turystyczną, ale wg mnie zniszczy to magiczność tego miejsca.










Po zakończeniu wizyty w Katshki zaczęliśmy iść w kierunku drogi głównej, ale zatrzymali się przy nas Rosjanie jadący z Katshki do Chiatury i chętnie skorzystaliśmy z bezpłatnej podwózki. Opowiedzieli nam, że dzień wcześniej zwiedzili już to miasto, a teraz jadą dalej szukając następnych atrakcji. Wysadzili nad pod stacją kolejki linowej, a właściwie dwóch kolejek. Z zewnątrz wyglądały one strasznie, ale mimo to podszedłem do pana z obsługi i zapytałem po rosyjsku, co można zobaczyć przy stacji szczytowej. Pan bez słowa machnął ręką i wskazał wagonik, a po chwili zamknęły się za nami drzwi i ruszyliśmy w górę. Doznania trudne do wytłumaczenia. Na górze spotkaliśmy dwóch policjantów, którzy nie rozumieli ani słowa po angielsku, czy rosyjsku i nie wiedząc, czy warto coś zobaczyć przy górnej stacji, zjechaliśmy czym prędzej na dół.









Widząc, jak wygląda druga linia kolejki, a dokładniej jej wagon, nie skusiliśmy się na przejażdżkę tym wehikułem tym bardziej, że „trasa” była zdecydowanie dłuższa, niż wagonika niebieskiego.






Udaliśmy się za to do poleconego nam w centrum monastyru w skale (Monastyr Mgvimevi) leżącego kilometr od miasta. Można pod niego podjechać busem, ale warto przejść się i zobaczyć przedziwne konstrukcje kolejek linowych łączących prawdopodobnie kopalnie manganu.





Sam monastyr jest ciekawy, ale można zwiedzić tylko jego część. Pozostała część budynków nie jest udostępniona do zwiedzania.











Chiatura to miasto biedne i nieduże. Nie ma w nim żadnych atrakcji, poza kolejkami linowymi i monastyrem. Podsumowaniem stanu miasta może być budynek dworca kolejowego, który wygląda jak budowla z Czarnobylu. Oprócz tego mnóstwo handlarzy, busiarzy, taksówkarzy, czyli cały koloryt gruziński.



Na koniec „ostrzeżenie”: w Gruzji można spotkać często specyficzny kibelek typu wschodniego. Dla niezorientowanych foto poniżej.



A na drugi koniec informacja „drogowa”: jak daleko jest z Kutaisi do różnych miast? Odpowiedź pokazuje, że daleko jest Gruzji do Europy.



Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl . Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

krystoferson112 7 kwietnia 2018 17:41 Odpowiedz
I bardzo dobrze, że daleko Gruzji do Europy. Za to min. lubię tan kraj, odmienność i nie naruszenie europejskim kołchozem.
marttynna 15 kwietnia 2018 20:37 Odpowiedz
Dziękuję Tom,jak zwykle fajna relacja ;)Wykorzystam informacje już za tydzień.
ewel-no 4 czerwca 2018 20:03 Odpowiedz
" Obsłudze podaje się wydrukowane karty pokładowe, a w zamian dostajemy wydrukowany od nowa Boarding Pass." a co w przypadku gdy nie ma się wydrukowanej karty? Przejdzie pokazanie pdf. w telefonie?