Z kolei do wydarzeń na kijowskim Majdanie nawiązuje taras widokowy będący memoriałem pamięci bojowników z tzw. Niebiańskiej Sotni i wydarzeń z lutego 2014 roku, kiedy to zginęło najwięcej ludzi. Widok z platform na Lwów jest dosyć fajny, a memoriał to również miejsce spotkań zakochanych, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Lwów to także miasto, w którym można znaleźć sporo witryn sklepowych opisanych w języku polskim. Te napisy często wyglądają według mnie na zbyt nowe, więc podejrzewam tutaj działania marketingowe. A może mylę się?
Twierdza – to brzmi dumnie. Więc poleciałem i tam. Rozczarowałem się. Zagadnięta pani twierdziła, że teren „potwierdzowy” jest duży, ale kompletnie nieturystyczny. Część budynków to zamknięte pustostany, część przebudowano na biura, a zaznaczona w Google twierdza to obecnie pięciogwiazdkowy hotel. A w oknach pokojów firanki jak w moim mieszkaniu…
Dworzec kolejowy to typowy moloch zza wschodniej granicy. Wielka kubatura, wysokie sufity, bogate zdobienia to standard. A oprócz znanych powszechnie niebieskich wagonów kolei ukraińskich można spotkać nowoczesne szynobusy firmowane przez Hyundai. Takie pociągi kursują m.in. do Kijowa.
Gratuluję tym, którzy dotarli do tego miejsca relacji. Wisienką na torcie niech będą moje tradycyjne zdziwienia, zaskoczenia, ciekawostki i nowinki napotkane we Lwowie, a było ich całkiem sporo. Tramwaje we Lwowie przeważnie jeżdżą przeraźliwie wolno. Myślałem, że wszystkie są stare, zdezelowane i ogólnie obmierzłe (czyli takie, jakie według mnie powinny być w pięknych miastach Ukrainy – patrz np. Zaporoże), ale z tego przeświadczenia wyprowadził mnie fakt ujrzenia poza centrum nowoczesnych, opływowych tramwajów o wysokim standardzie podróżowania. Szkoda … A pokonywanie skrzyżowań, zmiana ruchu przez stare tramwaje to przygoda sama w sobie. Ma się wrażenie, że pojazd zaraz wypadnie z szyn, tak się kołysze i zgrzyta.
We Lwowie jeżdżą także dość nowoczesne autobusy, trolejbusy (nad głowami wielka plątanina kabli zasilających) i przede wszystkim marszrutki. Być na Ukrainie i nie jechać zdezelowaną marszrutką z niezbyt świeżymi pasażerami to prawie grzech. Bardzo spodobał mi się sposób nabywania biletów w autobusach i tramwajach. Pasażerowie podchodzili do zasłoniętego szybą kierowcy, otwierali małą tackę i bez słowa wkładali tam pieniądze, by po chwili – również bez słowa – dostać bilet i resztę. Po co jakieś „Dzień dobry”, „Proszę”, czy „Dziękuję” – szybki i skuteczny zakup to podstawa. Muszę zagłębić się w tematykę ukraińskiej nauki jazdy. Otóż na mieście widać było przeróżne pojazdy oznakowane ukraińskimi literami „SZ” lub „U”. Wywnioskowałem, że to samochody do nauki jazdy. W Polsce każda szkoła reklamuje się oklejając swoje pojazdy, a tu dyskretna jedna literka. A może kompletnie jestem w błędzie i coś źle wydedukowałem? Szczególnie uroczo wyglądała nauka jazdy starą ciężarówką.
Pozostając w tematyce motoryzacji: na ulicach Lwowa sporo zabytkowych aut typu Łada, Wołga, Moskwicz, UAZ i innych wynalazków lat słusznie minionych. Niektóre z nich służą doskonale do naszych czasów, mimo takiego mniemania, że powinny być zezłomowane z trzydzieści lat temu.
Tutaj pomysł na wykorzystanie grata jako śmietnika.
A tutaj przykład na wprawdzie niezbyt estetyczny, ale działający punkt sprzedaży pieczywa.
Tu na razie jest (prawie) ściernisko, ale będzie wprawdzie nie San Francisco, ale centrum sztuki nowoczesnej. To budynek dawnej fabryki … dżemu. Cóż, życzę szczęścia i wielkiej porcji optymizmu. Na razie budowana jest przebiegająca obok droga.
Kolejnym moim zdziwieniem był … bruk. Wyglądał bardzo porządnie, często nie był w ogóle uszkodzony i wyglądał niezbyt „kamiennie”. Może jest robiony z jakiejś innej materii, szczególnie taki czarny?
Niedaleko od Areny Lwów znajduje się najdziwniejszy budynek mieszkalny, jaki widziałem. Jadąc aż oniemiałem widząc coś takiego. Zaraz, a gdzie ściana boczna?
Wracałem już pieszo, więc rozwikłałem zagadkę budynku. Ogólnie jest całkiem normalny, tylko jakiś szalony architekt wpadł na pomysł, żeby zrobić trójkątne narożniki w tym bloku. Nic dziwnego, że stoją one puste, bo kto chciałby mieszkać z dwoma oknami po bokach i niewielką przestrzenią do ruchu?
W centrum miasta można znaleźć sklepiki będące „fabrykami” czekolady, pianek, cukierków itp. Ja odwiedziłem wytwórnię pierników. Można zakupić zestaw i samemu stworzyć swoje arcydzieło lub kupić gotowca. Wybór wzorów jest przeogromny. Ceny nie są niskie, ale jeśli ktoś lubi, to czemu nie. Ja kupiłem mojej dziewczynie piernik Hello Kitty, który po upadku w domu stracił głowę, a miał służyć jako dekoracja przez wiele miesięcy. Skutkiem tego rozłamany piernik został poddany konsumpcji i smakował podobno wybornie.
Dla mnie jeden z większych hitów tego wyjazdu. Idę sobie, patrzę i nie wierzę w to, co widzę. Facet jednoosobowo i jednociężarówkowo łatał dziury w jezdni. U nas zbiera się konsylium kilku panów, z których większość debatuje podpierając się łopatami, a tu proszę – kilka minut i śladu po dziurze. Droga załatana w sposób szybki i zapewne tani. Maszyna wyrzucała z rury drobinki asfaltu, które cerowały ubytki. Można? Można.
Internety podpowiedziały mi wizytę w przybytku o nazwie „Sało”, czyli „Słonina”. Z niemałymi problemami namierzyłem ten lokal będący połączeniem muzeum słoniny, restauracji i sklepu. Podchodzę i pech. Zamknięte. A tyle sobie obiecywałem po opisywanych czekoladkach ze słoniną. Na szczęście przeczytałem wiszące na drzwiach ogłoszenie, według którego pamiątki słoninowe można nabyć w lokalu sushi tuż obok. Zatem nabyłem i rozczarowałem się. Według mnie czekolada nie jest najwyższej jakości (by nie powiedzieć miernej), a słoniny w ogóle nie czuć. Spodziewałem się, że będzie w środku solidny kawał tłuszczu otoczony mikroskopijną warstwą czekolady, a było niestety odwrotnie. Słoniny praktycznie nie było czuć, a były jej trzy rodzaje. Najfajniejsze z tego wszystkiego było pudełko po czekoladkach (dodam, że nie tanich, bo kosztowały bodajże 120 hrywien, czyli tak z 17 złotych).
Po degustacji trzech czekoladek poczułem wielki niedosyt słoninowo-tłuszczowy, więc poleciałem w te pędy do sklepu i zakupiłem sobie słoninę. Uczciwie przyznałem, że wcześniej praktycznie nie jadłem tego wyrobu i sprzedawczyni doradziła mi słoninkę białą, zwykłą, a nie otoczoną przyprawami. Kiełbaskę dokupiłem w innym sklepie w ciemno. Nie spodziewałem się, że nie będzie to zwykła kiełbasa, ale słonino-kiełbasa. Byłem zachwycony.
I tym oto sposobem kończy się moja relacja. Wrzucam jeszcze kilka różnych zdjęć z miasta i do zobaczenia ponownie na Ukrainie.
Tom Stedd napisał:Niedaleko od siebie spoczywają Maria Konopnicka i Iwan Franko, jeden z najwybitniejszych poetów ukraińskich.Oraz Stefan Banach - wybitny polski matematyk. Jego grób znajduje się z lewej strony grobu Marii Konopnickiej.
Z kolei do wydarzeń na kijowskim Majdanie nawiązuje taras widokowy będący memoriałem pamięci bojowników z tzw. Niebiańskiej Sotni i wydarzeń z lutego 2014 roku, kiedy to zginęło najwięcej ludzi. Widok z platform na Lwów jest dosyć fajny, a memoriał to również miejsce spotkań zakochanych, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Lwów to także miasto, w którym można znaleźć sporo witryn sklepowych opisanych w języku polskim. Te napisy często wyglądają według mnie na zbyt nowe, więc podejrzewam tutaj działania marketingowe. A może mylę się?
Twierdza – to brzmi dumnie. Więc poleciałem i tam. Rozczarowałem się. Zagadnięta pani twierdziła, że teren „potwierdzowy” jest duży, ale kompletnie nieturystyczny. Część budynków to zamknięte pustostany, część przebudowano na biura, a zaznaczona w Google twierdza to obecnie pięciogwiazdkowy hotel. A w oknach pokojów firanki jak w moim mieszkaniu…
Dworzec kolejowy to typowy moloch zza wschodniej granicy. Wielka kubatura, wysokie sufity, bogate zdobienia to standard. A oprócz znanych powszechnie niebieskich wagonów kolei ukraińskich można spotkać nowoczesne szynobusy firmowane przez Hyundai. Takie pociągi kursują m.in. do Kijowa.
Gratuluję tym, którzy dotarli do tego miejsca relacji. Wisienką na torcie niech będą moje tradycyjne zdziwienia, zaskoczenia, ciekawostki i nowinki napotkane we Lwowie, a było ich całkiem sporo.
Tramwaje we Lwowie przeważnie jeżdżą przeraźliwie wolno. Myślałem, że wszystkie są stare, zdezelowane i ogólnie obmierzłe (czyli takie, jakie według mnie powinny być w pięknych miastach Ukrainy – patrz np. Zaporoże), ale z tego przeświadczenia wyprowadził mnie fakt ujrzenia poza centrum nowoczesnych, opływowych tramwajów o wysokim standardzie podróżowania. Szkoda …
A pokonywanie skrzyżowań, zmiana ruchu przez stare tramwaje to przygoda sama w sobie. Ma się wrażenie, że pojazd zaraz wypadnie z szyn, tak się kołysze i zgrzyta.
We Lwowie jeżdżą także dość nowoczesne autobusy, trolejbusy (nad głowami wielka plątanina kabli zasilających) i przede wszystkim marszrutki. Być na Ukrainie i nie jechać zdezelowaną marszrutką z niezbyt świeżymi pasażerami to prawie grzech. Bardzo spodobał mi się sposób nabywania biletów w autobusach i tramwajach. Pasażerowie podchodzili do zasłoniętego szybą kierowcy, otwierali małą tackę i bez słowa wkładali tam pieniądze, by po chwili – również bez słowa – dostać bilet i resztę. Po co jakieś „Dzień dobry”, „Proszę”, czy „Dziękuję” – szybki i skuteczny zakup to podstawa.
Muszę zagłębić się w tematykę ukraińskiej nauki jazdy. Otóż na mieście widać było przeróżne pojazdy oznakowane ukraińskimi literami „SZ” lub „U”. Wywnioskowałem, że to samochody do nauki jazdy. W Polsce każda szkoła reklamuje się oklejając swoje pojazdy, a tu dyskretna jedna literka. A może kompletnie jestem w błędzie i coś źle wydedukowałem? Szczególnie uroczo wyglądała nauka jazdy starą ciężarówką.
Pozostając w tematyce motoryzacji: na ulicach Lwowa sporo zabytkowych aut typu Łada, Wołga, Moskwicz, UAZ i innych wynalazków lat słusznie minionych. Niektóre z nich służą doskonale do naszych czasów, mimo takiego mniemania, że powinny być zezłomowane z trzydzieści lat temu.
Tutaj pomysł na wykorzystanie grata jako śmietnika.
A tutaj przykład na wprawdzie niezbyt estetyczny, ale działający punkt sprzedaży pieczywa.
Tu na razie jest (prawie) ściernisko, ale będzie wprawdzie nie San Francisco, ale centrum sztuki nowoczesnej. To budynek dawnej fabryki … dżemu. Cóż, życzę szczęścia i wielkiej porcji optymizmu. Na razie budowana jest przebiegająca obok droga.
Kolejnym moim zdziwieniem był … bruk. Wyglądał bardzo porządnie, często nie był w ogóle uszkodzony i wyglądał niezbyt „kamiennie”. Może jest robiony z jakiejś innej materii, szczególnie taki czarny?
Niedaleko od Areny Lwów znajduje się najdziwniejszy budynek mieszkalny, jaki widziałem. Jadąc aż oniemiałem widząc coś takiego. Zaraz, a gdzie ściana boczna?
Wracałem już pieszo, więc rozwikłałem zagadkę budynku. Ogólnie jest całkiem normalny, tylko jakiś szalony architekt wpadł na pomysł, żeby zrobić trójkątne narożniki w tym bloku. Nic dziwnego, że stoją one puste, bo kto chciałby mieszkać z dwoma oknami po bokach i niewielką przestrzenią do ruchu?
W centrum miasta można znaleźć sklepiki będące „fabrykami” czekolady, pianek, cukierków itp. Ja odwiedziłem wytwórnię pierników. Można zakupić zestaw i samemu stworzyć swoje arcydzieło lub kupić gotowca. Wybór wzorów jest przeogromny. Ceny nie są niskie, ale jeśli ktoś lubi, to czemu nie.
Ja kupiłem mojej dziewczynie piernik Hello Kitty, który po upadku w domu stracił głowę, a miał służyć jako dekoracja przez wiele miesięcy. Skutkiem tego rozłamany piernik został poddany konsumpcji i smakował podobno wybornie.
Dla mnie jeden z większych hitów tego wyjazdu. Idę sobie, patrzę i nie wierzę w to, co widzę. Facet jednoosobowo i jednociężarówkowo łatał dziury w jezdni. U nas zbiera się konsylium kilku panów, z których większość debatuje podpierając się łopatami, a tu proszę – kilka minut i śladu po dziurze. Droga załatana w sposób szybki i zapewne tani. Maszyna wyrzucała z rury drobinki asfaltu, które cerowały ubytki. Można? Można.
Internety podpowiedziały mi wizytę w przybytku o nazwie „Sało”, czyli „Słonina”. Z niemałymi problemami namierzyłem ten lokal będący połączeniem muzeum słoniny, restauracji i sklepu. Podchodzę i pech. Zamknięte. A tyle sobie obiecywałem po opisywanych czekoladkach ze słoniną. Na szczęście przeczytałem wiszące na drzwiach ogłoszenie, według którego pamiątki słoninowe można nabyć w lokalu sushi tuż obok. Zatem nabyłem i rozczarowałem się. Według mnie czekolada nie jest najwyższej jakości (by nie powiedzieć miernej), a słoniny w ogóle nie czuć. Spodziewałem się, że będzie w środku solidny kawał tłuszczu otoczony mikroskopijną warstwą czekolady, a było niestety odwrotnie. Słoniny praktycznie nie było czuć, a były jej trzy rodzaje. Najfajniejsze z tego wszystkiego było pudełko po czekoladkach (dodam, że nie tanich, bo kosztowały bodajże 120 hrywien, czyli tak z 17 złotych).
Po degustacji trzech czekoladek poczułem wielki niedosyt słoninowo-tłuszczowy, więc poleciałem w te pędy do sklepu i zakupiłem sobie słoninę. Uczciwie przyznałem, że wcześniej praktycznie nie jadłem tego wyrobu i sprzedawczyni doradziła mi słoninkę białą, zwykłą, a nie otoczoną przyprawami. Kiełbaskę dokupiłem w innym sklepie w ciemno. Nie spodziewałem się, że nie będzie to zwykła kiełbasa, ale słonino-kiełbasa. Byłem zachwycony.
I tym oto sposobem kończy się moja relacja. Wrzucam jeszcze kilka różnych zdjęć z miasta i do zobaczenia ponownie na Ukrainie.